25 listopada 2021, 13:17
Nadal zdarzają się takie dni, że nie chce mi się dalej żyć. Że przerasta mnie dosłownie wszystko. Z trudem zmuszam się do wyjścia z psem, przerasta mnie dbanie o higienę. Mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. To wszystko kosztuje po prostu za dużo siły, siły, której mam wrażenie nigdy już nie będę mieć. Moja chora relacja z jedzeniem bardzo się uwidacznia, wczoraj X sprzątał zachomikowane przeze mnie śmieci po słodyczach jedzonych ukradkiem i po nocy. Jest mi okropnie wstyd, na zmianę nie jem nic albo kompulsywnie się objadamm, za każdym razem obiecując sobie, że tym razem to ostatni raz i od jutra wszystko się zmieni. Mam ogromne wyrzuty sumienia i czuję się jak przegryw. Na szczęście mam teraz tydzień urlopu i po cichu liczę na to, że do poniedziałku będzie ze mną lepiej. A miałam takie ambine plany na ten tydzień - posprzątam w szafie, będę codziennie ćwiczyć, przeczytam ze trzy książki, pouczę się nowości do pracy na kolejny rok... Nie zrobiłam nic. Jestem zerem, jebanym zerem. Nie wiem co on we mnie widzi, nie wiem jak może widzieć we mnie cokolwiek dobrego i czasem myślę, że musi być strasznie zawiedziony widząc mnie taką, bo nie na to się pisał. Nie tak miało być. Nikt nie powinien mnie takiej oglądać. Zasypiam błagając o nieobudzenie się, błagając o desperacko o zniknięcie, chociaż wiem, że nic takiego się nie stanie. Narasta we mnie coś okropnego i czuję, że zaraz coś sobie zrobię. Wychodząc z psem modlę się, żeby mnie auto pierdalnęło na przejściu dla pieszych, żebym miała zawał, cokolwiek, przecież jest milion sposobów na śmierć, nagłą i bezbolesną. Myślę też o cięciu się, muszę sobie jakoś ulżyć, wszystko jest tak rozpaczliwe, że nie widzę sensu w niczym, totalnie niczym, całymi dniami leżę w łóżku, włóczę się po mieszkaniu w pidżamie zakładając tylko na spacer z psem normalne ciuchy, i włóczę się z dużego pokoju do trenażerowni, i wiecznie chce mi się beczeć, i nienawidzę siebie za to, bo jakim trzeba być frajerem, żeby się tak mazgaić? W weekend chyba odwołam wszystkie plany, w ogóle mam ochotę odwieźć psa do babci i powiedzieć, że jestem chora, i nigdzie nie wyjdę, z nikim się nie spotkam, z nikim nie zamienię nawet połowy słowa, będę leżeć bezczynnie i zatracać się w tej rozpaczy, będę się w tej beznadziejności pławić, a świat będzie bezdusznie kręcić się dalej, nikt nawet nie zauważy, nikt nie zrozumie. Błagam o koniec, jakikolwiek.