Miałam w piątek mega ciężki wieczór. Byli u Nas K. i W. i cośtam temat zszedł na dzieci itd, zaręczyny, że K. się marzy pierścionek w górach i zapytała mnie o czym ja marzę, a ja odpowiedziałam, że dla mnie małżeństwo i dzieci to rzeczy zupełnie niepotrzebne i dla mnie bomba tak jak teraz żyjemy i że moje marzenia to raczej wyspać się i żeby nikt nie truł mi dupy (pół żartem pół serio). Stary wyjechał z tekstem, że on chce mieć dziecko i znów wróciliśmy do tematu wałkowanego milion razy. Wyszłam z K. na fajkę i mówię, że znów czeka mnie rozmowa ze starym. Że ja nigdy dzieci nie chciałam, miałam taki moment przebłysku, że może jednak, ale szybko mi przeszło, i że idę do tego ginekologa i jeśli się okaże, że jestem w ciąży (co raczej jest niemożliwe przy tych krwawieniach) to zamawiam tabletki i się wyskrobię. Dla mnie dziecko to byłby dramat i nie mam zamiaru spełniać czyichś oczekiwań kosztem własnego nieszczęścia. Poza tym biorę cały czas leki na depresję i nadal miewam dni, że budzę się i myślę, że szkoda, że nie zdechłam. A ona do mnie z tekstem, że tak jak mnie kocha jak siostrę to dla niej byłby koniec tej naszej znajomości...że to niewybaczalne, że w ogóle mówię coś takiego. Poczułam się jak kretynka, całkiem niezrozumiana kretynka. Jak wyszli zaczęliśmy z X. sprzątać i powiedziałam, że musimy porozmawiać czego chcemy od życia, bo widocznie nasze priorytety są zgoła inne. On pyta czy chodzenie do pracy to jedyny mój cel, bo dla niego to życie bez sensu i trzeba mieć dziecko i widocznie chcę żyć jak B. (moja przyjaciółka), beztrosko i bezdzietnie, a to zły wzór, bo jedno dziecko trzeba mieć i koniec kropka. Ja mu powiedziałam, że nie chcę wciągać do tej rozmowy żadnych postronnych osób i że ja zdania nie zmienię, ja dzieci nie chcę i możemy tak sobie żyć licząc na to, że drugiemu się odmieni, ale to raczej mało prawdopodobne. Teraz do środy jestem w domu rodzinnym i powiedziałam mu, że ma sobie przemyśleć jak to dalej widzi i w środę jak wrócę pogadamy co dalej. Tak że chyba 4 lata wyrzucimy do kosza...